II rajd ptasiarzy – zwycięska relacja

W maju 2010 roku odbyła się druga edycja Rajdu Ptasiarzy. Organizatorem tej imprezy jest Jacek Betleja i jego firma Kestrel oraz czasopismo „Ptaki Polski”. Celem Rajdu jest zaobserwowanie przez zespół ornitologów jak największej ilości gatunków ptaków w ciągu 24 godzin . W rajdzie bierze udział kilkanaście drużyn z całej Polski. Rywalizacja jest pełna emocji. Precyzyjnie opracowany regulamin sprawia, że ptasi maraton to przejmujące i wyzwalające doświadczenie dla prawdziwych ornitologicznych twardzieli.
Jedną z kategorii konkursowych jest „najlepsza relacja”. Zapraszamy do lektury jednej z dwóch zwycięskich rajdowych opowieści.

Expres Ponidzie.

(W poszukiwaniu straconego czasu)

Zespół GIL (Górska Inwazja Ludzka) uformował się spontanicznie i szybko. Ktoś zapytał na liście dyskusyjnej o udział w Rajdzie i zaraz zgłosiły się 4 osoby. Pierwszą a zarazem jedyną odprawę mieliśmy na dzień przed Rajdem. Okazało się, że zespół będzie liczył 3 osoby (Łukasz Misiuna, Maciek Kubicki i Marcin Urbański) oraz kierowcę (Dominik Włudyga z wysłużoną ale pojemną hondą accord). Na spotkaniu z grubsza ustaliliśmy trasę Rajdu. Założenie było tyleż proste co szczytne: chcemy pokazać różnorodność i bogactwo regionu świętokrzyskiego. Aby się to mogło udać musieliśmy zrobić dwie rzeczy: znaleźć się w Dolinie Nidy nad rzeką i na kilku kompleksach stawów rybnych oraz wejść w lasy któregoś z pasm Gór Świętokrzyskich. Bogactwo, różnorodność i często egzotyka południa oraz chłód, mrok i górski charakter lasów północy. Rozważaliśmy przez chwilę możliwość pojawienia się nad Pilicą i Wisłą; obie te rzeki mają bardzo ważne znaczenie dla ornitofauny regionu oraz dla oddania w pełni jego charakteru.

Mieliśmy więc szkielet trasy, teraz trzeba go wypełnić. Postanowiliśmy pierwszej nocy udać się z Kielc na południe, od razu w Dolinę Nidy. Po drodze mieliśmy robić przystanki w wioskach i miasteczkach w nadziei na stwierdzenie „rolniczych” gatunków sów, derkacza, kropiatki, przepiórki i słowików; nad rzeczkami szukalibyśmy strumieniówki. O świcie chcieliśmy być nad wielkimi łąkami w Dolinie Nidy i nad samą Nidą w okolicach Skowronna i Umianowic. Tu celem były gatunki łąkowe i związane z krajobrazem rolniczym oraz korytem rzeki. Stąd w kierunku Pińczowa na gatunki synantropijne i pod Zakrzów na zalane łąki po bekasiki i dubelty oraz kobczyki , które w ostatnich dniach przed Rajdem były tam kilkakrotnie widziane. Następny punkt to stawy w Młodzawach gdzie głównym daniem miał być podróżniczek (którego nigdzie indziej już mogliśmy nie spotkać). Na Młodzawach spodziewaliśmy się też… wszystkiego. Tu możliwe jest spotkanie np. pliszki cytrynowej albo gęsi białoczelnej – nawet w maju. Z Młodzaw kierunek może być tylko jeden: stawy w Górkach pod Wiślicą w Dolinie Nidy ale też tylko kilka kilometrów od Wisły. Tu była jeszcze pokusa, żeby wpaść nad Wisłę po ostrygojady, mewy czarnogłowe i rybitwy białoczelne ale uznaliśmy, że wysoki poziom wody wyklucza istnienie łach piaszczystych. Właściwie na Górkach można by zakończyć. To miejsce, w którym można spędzić cały dzień i zaobserwować ponad 100 gatunków ptaków. Tak więc był to główny cel wypadu i jego kulminacja ale nie zwieńczenie.

Zakładaliśmy przecież obecność w lasach takich gatunków jak pliszka górska, zniczek, orzechówka. Kolejnym celem miały być stawy w Jastrzębcu, na drodze z południa regionu do Lasów Cisowsko – Orłowińskich. Po drodze jest też zbiornik zaporowy w Rakowie, gdzie można sie spodziewać kilku gatunków rybitw, mew, być może nawet nurów. Potem już prosta droga na północ przez lasy i wioski aż do Cisowa i Widełek – małych wiosek położonych pośród wielkich lasów jodłowo – bukowo – jaworowych i borów sosnowych z licznymi porębami i młodnikami, jakby specjalnie dla lelka. Plan zakładał, że popołudnie spędzimy w lesie na poszukiwaniu „górsko – leśnych” gatunków, których nijak nie da się zobaczyć na południu a drugą noc mieliśmy spędzić na nasłuchiwaniu włochatek, puszczyków uralskich i być może słonek. Tyle plan a jak realizacja?

Spotkaliśmy się zaraz po północy na dworcu PKP w Kielcach. Planowałem drzemkę przed wszystkim. Żona i dzieci wyemigrowały na noc do mojej mamy, abym mógł w skupieniu gromadzić energię do wyczerpującego Rajdu. Oczywiście nie zasnąłem. Spakowałem możliwie wodoodporne ubrania, mapy, latarkę i lornetkę, naładowałem baterie w aparacie. Buty trekkingowi zabezpieczyłem przed wodą czym się dało. Zrobiłem kanapki i kupiłem 3 litry wody, żeby nie stawać w drodze po zbędne zakupy. Przecież każda minuta może być na wagę zwycięstwa lub choćby kolejnego gatunku na liście. Ostatnie godziny przed Rajdem spędziłem słuchając muzyki i „fejsbucząc”.

Z dworca ruszyliśmy w trasę. Było dość ciepło i przede wszystkim nie padało. Początki nie były obiecujące. Całkowicie zachmurzone niebo i wiatr nie pozwoliły usłyszeć zbyt wiele. Prawdopodobnie też zbyt wiele się nie odzywało. Pierwszym stwierdzonym gatunkiem był słowik szary, który towarzyszył nam bardzo licznie przez całą noc i całe Ponidzie. Często mieliśmy dość jego śpiewu, bo był to jedyny słyszalny śpiew, słyszalny aż za dobrze. Wioski i miasteczka na południe od Kielc okazały się być wolne od sów. Martwiło nas to bo wiedzieliśmy, że jeśli nie tu to już nigdzie ich nie zobaczymy. Morale siadło w ciągu pierwszych 3 godzin. Nasz ornitologiczny urobek stanowiły 3 gatunki. 3 gatunki w 3 godziny; taka dynamika nie wróżyła niczego dobrego. Oczywiście wiedzieliśmy, że najlepsze przed nami ale wiedzieliśmy też, że tego już nie odrobimy.

Przełom nastąpił o godzinie 3:38 pod Skowronnem. W 1914 roku poszedł tu w rozsypkę oddział wojsk austriackich. Rosjanie wielu zabili a ci co im uszli, potopili się na bagnach. Liczyliśmy, że dla nas będzie to również miejsce chwały. Wieś znana była już w XII wieku a Adolf Dygasiński tak o niej pisał: „Jako ta wieś stoi cała na wodach, wierzba, topola tam rośnie; więc białe ćmy, chruściki, komary różne, latają tak gęsto o zmroku, że człowiek gęby otworzyć nie może – zaraz co wpadnie”. I na to liczyliśmy. Z pierwszymi oznakami brzasku nieśmiało skowronki, bogatki i trznadle. Zaraz potem cierniówki no i oczywiście nie ustawały słowiki szare. W ciągu kilku minut zrobiło się szaro. Spod kół czmychały potrzeszcze. Odezwała się kropiatka. Zaraz rozpoczął się świt i wstąpiła w nas Nowa Nadzieja. Auto zostawiliśmy na poboczu i wybraliśmy się na penetrację Doliny Nidy. Powietrze było rześkie, właściwie chłodne, niebo prawie bezchmurne. Tutejsze żyzne łąki falowały trawami, liczne oczka wodne odbijały czyste niebo. Pojawiające się gdzieniegdzie zadrzewienia śródpolne dawały schronienie ptakom i rzeczywiście, było ich tu bardzo dużo. Nasza lista szybko urosła do około 40 gatunków. Pojawiły się dudki, błotniaki łąkowe i stawowe, remizy, rycyki i krwawodzioby. Poza tym cała masa drobiazgu. Nieco zamętu wprowadzili myśliwi. Rozbawiły nas tutejsze kukułki, które zamiast robić zwykłe „ku — ku” odzywały się modulowanym, przyśpieszonym i wesołym „ku –ku –ku – ku”. Długo zanosiliśmy się ze śmiechu. Pierwsze napięcie zeszło i można się było cieszyć z pięknych widoków, wielu gatunków i niepowtarzalnego uroku Ponidzia.
Kolejny po drodze był Pińczów. Zaspane po piątku miasteczko przywitało nas ciszą i słoneczną pogodą. Przeszliśmy rynkiem, zostawiając malutki park i wspięliśmy się na Wzgórze Zamkowe, fragment Garbu Pińczowskiego, zbudowanego z margli kredowych, w tym gipsów. Stąd rozpościerał się rozległy widok na nadnidziańskie łąki. Patrzyliśmy na miejsca, w których już byliśmy i te, które dopiero mieliśmy odwiedzić. Ornitologiczną zdobyczą miejsca był ortolan, którego, o dziwo, nigdzie później nie widzieliśmy ani nie słyszeliśmy. Pierwsza osada powstała tu w XII wieku na potrzeby miejscowego kamieniołomu, zniszczona przez Tatarów w 1241 roku. Surowiec mineralny wydobywa się tu do dziś. W jego pokładach raz na jakiś czas odkrywane są skamieliny ryb, rekinów i delfinów z zamierzchłych epok geologicznych. W miejscu, w którym staliśmy zbudowano zamek w XV wieku. W XVI wieku był tu znany ośrodek reformacji. Publikował tu np. Andrzej Frycz Modrzewski. Dziś po latach dawnej świetności pozostały nieliczne zabytki wzniesione z „kamienia pińczowskiego” oraz mit „sarmackich Aten”. No i oczywiście Nida, której sława nie przebrzmiała a nawet wręcz przeciwnie.

Parokilometrowa przejażdżka zawiodła nas na łąki pod wsią Zakrzów. Jeszcze parę dni wcześniej koledzy obserwowali tam bekasiki, dubelty i kobczyki. Właściwie tylko po te gatunki wybraliśmy się tutaj. Z kałuży dochodziły liczne odgłosy kumaków nizinnych. Niby dobry znak ale… nas interesowały zgoła inne głosy. Po przejściu fragmentu drągowiny sosnowej, rosnącej na piachu, znaleźliśmy się na skraju rozległych mokradeł. Mocno gryzły komary, śpiewały lerki, przeleciała czapla biała, po bokach pupały dudki i śpiewały srokosze. Marcin i Maciek jako młodsi i wyposażeni w gumowce i wodery udali się na „wydeptywanie” bekasów. Ja i Dominik zostaliśmy we w miarę suchej części łąk. Obserwowałem czy przypadkiem gdzieś spod nóg nie wyrwie się im któryś z oczekiwanych rarytasów. Około godziny deptania nie przyniosło efektu, nie było też kobczyków. Bardzo się zachmurzyło i zaczęło padać. Z kilkoma kolejnymi gatunkami na koncie wróciliśmy do auta i pojechaliśmy na stawy w Młodzawach.

Młodzawy to niewielka wieś z charakterystycznym barem z lat 70. , który systematycznie podupada. Nie da się jednak zapomnieć tego wnętrza rodem z późnego Gierka. Prawdziwy skansen niedawno minionej epoki. Stawy rybne leżą nieco dalej, przy kamiennej drodze. Po jednej stronie są łąki, Nida i widok na Pińczów, po drugiej gospodarstwo rybackie z interesującym olsem, w którym kilka lat temu gniazdowała czapla biała. Do tych stawów mam sentyment, bo w połowie lat 90. wraz z kolegą obserwowałem tu pięknego samca pliszki cytrynowej. To nie są bardzo duże stawy; zawsze robią na mnie wrażenie „tymczasowości”: jakby wszystko tu było przelotem, przejazdem i na chwilę, jakby wszystko się mogło pojawić, zdarzyć. Stąd zawsze ogarnia mnie tu lekka panika i stres, że coś przegapię, przeoczę. Tu wszystko dzieje się jakby naraz, jednocześnie. Tym razem było podobnie. Wielkie mewy, kilka gatunków rybitw, słowik rdzawy, rybołowy, bielik, czapla biała, kaczki w tym świstun, gęgawy…. Ogarnęło mnie uczucie jakby zaraz miało coś nadlecieć a jednocześnie jakby właśnie coś ciekawego przeleciało a ja nie zdążyłem tego zobaczyć. Kiedy to wszystko ogarnęliśmy, zrobiło się spokojniej, nawet trochę nudno. Ogromne ilości rokitniczki i pełno słowików – nuuuudaaa. Para rybołowów nad nami ożywiała nas co chwila, lecz ciągle brakowało podróżniczka. Lęgnie się tu kilka par i wiedzieliśmy, że albo tu albo nigdzie. W ¾ obchodu podziwialiśmy samca dziwonii, kawałek dalej biegusy, które budziły w nas ambiwalentne uczucia . Sporo czasu na fotografowanie, obserwowanie, opisywanie. Książki zostały w aucie, zawsze można było podbiec i upewnić się co do właściwego rozpoznania okazu. Fotografie powinny wystarczyć jako materiał diagnostyczny. Ruszyliśmy dalej, zaczęło robić się późno (tzn. koło południa).Kiedy opuszczaliśmy stawy, na ostatnim odcinku trzcin czekała na nas niespodzianka – piękny samczyk podróżniczka. Zwieńczenie pobytu; znużenie minęło. Trudno by było oczekiwać tu jeszcze czegoś. Młodzawy dały wszystko czego chcieliśmy. Już przy samochodzie padła decyzja: Marcin i Maciek wracają po biegusy, było w nich coś niepokojącego. Potrzebowaliśmy lepszych zdjęć. Poszli, ja zostałem. Postanowiłem wypatrywać Wielkiego Nieobecnego… myszołowa. No bo skorośmy wydłubali bielika, jastrzębia i rybołowy to myszołów też musi być. Był ale gdy chłopaki przyszli, już niewidoczny. Wielki Nieobecny. Za to przynieśli niezbite dowody na biegusy małe oraz głos zielonki.

Na Młodzawach zostawiliśmy sporo potu i emocji oraz tłumik. Kamienista droga z głębokimi koleinami to było za dużo dla naszej hondy, która jest limuzyną a nie terenówką. Przez dalszą drogę jechaliśmy jak stiuningowane łosie na pińczowskich numerach podnosząc ciśnienie i poziom testosteronu autochtonicznym supersamcom w golfach z odzysku.

Pewniejsi siebie i z rozbudzonymi apetytami uderzyliśmy w ornitologiczne serce naszego regionu: stawy w Górkach. Mityczna kraina, Walhalla ptasiarzy, zdrój, krynica, drzewo poznania dobrego i złego, kipiel ptasia. Szokujące dla chłopców z Kielc zagęszczenia wszelkich pospolitych gatunków terenów otwartych i mokradeł. Przyprawiający o zawrót głowy skład gatunkowy. Miejsce, gdzie może pojawić się wszystko. Jedyne co psuło mi humor to dziwna dolegliwość, którą mam od lat . Zawsze gdy pojawiam się na stawach rybnych w Górkach zaczyna boleć mnie brzuch i głowa. Obserwacje ptaków przestają być przyjemne. Ogarnia mnie zmęczenie i dyskomfort. Nazywam to od początku lat.90 Syndromem Ponidzia. Czy to mikroklimat czy raczej orgia ptasich form i barw w ogromnej ilości? Ja – przyzwyczajony do ascetycznych pół z zadrzewieniami śródpolnymi i borów jodłowych…. Czy jestem tego godzien? Czy to nie za wiele? Nie. To przecież Rajd. II Rajd Ptasiarzy. Paweł Malczyk na pewno nie ma żadnych dolegliwości. Nic go nie boli, jego wola nie słabnie. Do roboty.

Jak można się było spodziewać, ogromne stawy położone nad dolną Nidą, parę kilometrów od Wisły musiały przynieść masę wspaniałych obserwacji. To jest szczególny teren, nie tylko ornitologicznie. Stawy leżą parę kilometrów od Wiślicy, miasteczka, którego pierwsze ślady pochodzą z IX w. To tu pierwszy raz na ziemiach polskich został przyjęty chrzest – przez plemię Wiślan. W sąsiedztwie kolegiaty zbudowanej na fundamentach bardzo starego kościoła można oglądać w muzeum archeologicznym misę chrzcielną. Przez cały okres panowania Piastów było to jedno z kluczowych miast. Jeszcze w czasach królów elekcyjnych odbywały się tu sejmy elekcyjne. Dopiero po Powstaniu Styczniowym miasto utraciło prawa miejskie. W pobliżu Wiślicy znajduje się grodzisko dawnych Słowian. Te okolice mają naprawdę szczególny klimat. Entomolodzy i botanicy też mają tu swoją Mekkę.

Dla nas najważniejsze było kompletowanie listy gatunków. Wśród całej masy kaczek wypatrzyliśmy podgorzałkę. Wrażenie zrobiły mewy żółtonogie, niemal we wszystkich szatach oraz rybitwy białowąse. Wielkie emocje związane były z dużym wielogatunkowym stadem mew. Siedziały na spuszczonym stawie w błotkach. Ładnych parę setek. W pewnej chwili … jest. Czarny kaptur aż na szyję, czerwony dziób i nogi, biała obwódka wokół oka, skrzydła bez śladu czerni. Pierwszy raz w życiu. Dwie dorosłe mewy czarnogłowe. Długo na ten gatunek musiałem czekać. Od razu dołączył do moich ulubionych. Z rarytów pokazał się w końcu kobczyk. Był kolejny bielik i wreszcie bocian czarny oraz bąk. Celowaliśmy po cichu w bączka i wąsatki ale nic z tego. Dołączyły też zauszniki i perkoz rdzawoszyi. Był wrzask, że mamy rogatego ale bliższe oględziny zweryfikowały negatywnie te pogłoski. Następnie bataliony, wodnik i nurogęś, o którego baliśmy się, że skoro na Nidzie nie było to już „po ptakach”. Tu był też jedyny w czasie rajdu płaskonos. Bardzo przyjemna była obserwacja dzięcioła białoszyjego: jest ich w okolicy sporo ale nam trafił się jeden. Ucieszyła nas też muchołówka szara, która potem się nie powtórzyła. Górki przyniosły mnóstwo ciekawych obserwacji i kilkanaście nowych gatunków do naszej listy. Zmęczeni wróciliśmy do auta. Panował upał. Nasz kierowca spał w nagrzanym aucie, należał mu się odpoczynek, tym bardziej, że przed nami była druga połowa wyprawy. My chwilami, przemieszczając się zapadaliśmy w nerwową drzemkę 5 – 10 minutową a nasz szofer stał na posterunku godzien podziwu i zimnego piwa. Ale to dopiero po wszystkim.

Znaleźliśmy się w kulminacyjnym momencie naszej wyprawy. Było koło 16:00, przed nami kawał drogi na północ, w lasy. Wielu gatunków, nie byliśmy w stanie zaobserwować na Ponidziu i w dolinach innych rzek. Przecież zależało nam, żeby pokazać tę rozmaitość i dwoistość naszego regionu. Bardzo brakowało nam górskich gatunków a jednocześnie kusiła bliskość Wisły. A nad Wisłą… Tam też mogło się wiele zdarzyć. Część zespołu ciągnęła nad Wisłę, ja natomiast policzyłem wszystko i wyszło mi, że Wisła to będzie nasz koniec. Na pewno nie dojedziemy za dnia w lasy. Co możemy zyskać? Być może ostrygojada i rybitwę białoczelną oraz jakiś komis. Mewy czarnogłowej już nie, bo nieplanowo była na Górkach. W lasach było dużo więcej do zyskania. Ostatecznie zgodziliśmy się wszyscy, że ruszamy prosto na północ omijając nawet zbiornik w Rakowie. Uznaliśmy, że ptaków wodno – błotnych mamy już bardzo dużo. Być może byliśmy w stanie dołożyć jeszcze 2 – 4 gatunki. Szkoda czasu. W lesie czekało od 10 do 20 gatunków ptaków a zrobiło się na prawdę późno. Mieliśmy do pokonania jakieś 60 kilometrów z urwanym tłumikiem, zaspanym kierowcą i z otartymi pachwinami. Zrobiło się ciut nerwowo ale ostatecznie ruszyliśmy najkrótszą możliwą drogą przez Busko i Chmielnik na Cisów. Zatrzymaliśmy się jeszcze na moment na stawach w Jastrzębcu. Trafiliśmy tam biegusy zmienne. Sporo czasu straciliśmy na nagrywanie głosu dziwnego trznadla, lub czegoś co przypominało trznadla. Poświerka??? Nie. Podlot potrzosa…
Dalej jechaliśmy jakimiś dziwnymi drogami śródleśnymi nieistniejącymi na mapie, przez dziwne zapomniane przez czas i ludzi wioski. Nie zatrzymywaliśmy się już. Zostało nam bardzo mało czasu. W dodatku pogubiliśmy trochę szlak ale jakoś udało się dotrzeć w jednym kawałku i za dnia do Lasów Cisowsko – Orłowińskich.

Do zmroku mieliśmy jakieś dwie, może 3 godziny. Parę kilometrów przed Cisowem zatrzymaliśmy się. W zatoczce przy drodze stał jakiś bus. Gdy wysiedliśmy z auta, z przydrożnego rowu pozbierali się trzej panowie. Kierowca o mętnym spojrzeniu i chwiejnym kroku wsiadł za kółko i Leśni Elfowie oddalili się w nieznanym nam kierunku. Te lasy znane są z obecności dziwnych stworów, zjaw i demonów. Gdy pierwszy raz zawitałem tu w 1990 roku z obozem ornitologicznym ówczesnego Radomsko Kieleckiego Towarzystwa Przyrodniczego, od razu byłem urzeczony. Śródleśne torfowiska i bagna z martwymi brzozowymi lasami, łanami bagna zwyczajnego o halucynogenno – nasennych właściwościach, z rosiczkami i storczykami, ciemne bory jodłowe, buczyny z jaworem, dębem i jodłą oraz bory sosnowe z porębami…. Małe wioski zabudowane chałupkami ochlapanymi na biało lub jasno błękitno, w nich piece gliniane wymodelowane ręcznie z licznymi wgłębieniami i niby – półeczkami obwieszone czosnkiem i ziołami. Puste, dziczejące sady i piaszczyste albo z kocich łbów drogi wiejskie; niemal bez ludzi. Przy nocnym ognisku jeden z miejscowych opowiadał nam o wielkim czarnym kocie , który łazi po okolicznych wsiach. Czasem można go zobaczyć za dnia. Jest wielkości psa i ma oczy, które w nocy wyglądają jak koła od wozu; ma na imię Bartek i jest diabłem. Zdarzyło się kiedyś, że chłop wracał z pola przez las wozem z jednym koniem. Zabłądził a drogę pokazywał mu wielki czarny kot. Po paru dniach znaleziono wóz utopiony w bagnie a chłop ledwo uszedł z życiem. Konia nie odnaleziono. Takie to lasy… Wtedy też pierwszy raz widziałem muchołówkę małą, zniczka, pliszkę górską, pszczołojada a najciekawszy był samiec jera w godówce, śpiewający pośród bagien porośniętych jodłą, brzozą i bukiem. Wielkie wrażenie robiły też tokujące lelki.

Jak będzie dziś? Czy uda się „powyjmować” te leśne rodzynki z tortu jodłowego? Zaraz na zapleczu rowu , z którego wychynęli Leśni Elfowie, niemal przy drodze zaśpiewał zniczek. Było dobrze. Tak miało być. Poszperaliśmy jeszcze chwilę i zaraz wyszedł pokrzywnica i muchołówka żałobna. A to dopiero początek. Szybko do auta i dalej, do Rezerwatu Cisów przy samym Cisowie. Tu nie trzeba wchodzić głęboko w las. Niemal od razu witają Cię ogromne modrzewie, jawory, buki i jodły. Martwe kikuty pełne dziupli sterczą pośród żywych drzew. Wąwozy pomiędzy wzniesieniami wypełnione są rozlatującymi się szczątkami wiekowych olbrzymów. W tych lasach w latach 1863 – 64 stacjonowały oddziały powstańców a w czasie ostatniej wojny swoje leże miały oddziały partyzanckie Barabasza.

Specjalny urok tego miejsca sprawił, że po raz pierwszy od początku rajdu zaczęliśmy ze sobą więcej rozmawiać. Autentycznie podziwialiśmy to miejsce i wymienialiśmy się wrażeniami z całego bogatego dnia. Jakby las nas ukoił i odprężył. Każdy opowiadał co i gdzie zrobiło na nim największe wrażenie. Co jeszcze jest możliwe, jaki jest bilans i jak się czuje. Tak…, przez tych kilkanaście godzin staliśmy się zespołem. Każdy z nas na co dzień obserwuje ptaki w Górach Świętokrzyskich. Lasy i wąskie dolinki górskich strumieni, pola i zadrzewienia śródpolne w świętokrzyskiej mozaice krajobrazu – to nasze naturalne środowisko. Byliśmy wreszcie u siebie, na znanym nam gruncie. To było jak prezent na sam koniec. Jedynie nasz kierowca pochodzi z Pińczowa, dla jednego z nas wyjazd na stawy w Górkach i Młodzawach był pierwszym w życiu. Moi koledzy dopisali do osobistych list po kilka – kilkanaście gatunków. Nasz kierowca będąc pod wielkim wrażeniem tego co z nami zobaczył postanowił kupić lornetkę i atlas ornitologiczny. Tak więc staliśmy się zespołem i poczuliśmy to w lesie, pośród starych drzew. Zabrakło tylko jarząbka i dzięcioła białogrzbietego. Ale to nie są gatunki, których obecności można być kiedykolwiek pewnym.

Udało nam się wysłuchać jeszcze muchołówkę małą, raniuszka, kowalika i kilka innych gatunków. Dużo radości sprawił nam dzięcioł zielonosiwy, który pozwolił się przez chwilę pooglądać a to zawsze miły widok. Chciałoby się zostać dłużej ale brakowało nam pliszki górskiej i paru pospoliciaków, np. czyża. Po pliszkę mieliśmy jechać do Widełek, uroczej wioski parę kilometrów dalej. Przypomniałem sobie jednak, że kilka lat temu obserwowałem ten gatunek całkiem blisko miejsca, w którym byliśmy. Do auta i jazda. Po chwili staliśmy na moście przy ruchliwej drodze Daleszyce – Raków. Mały strumień, mały mostek, cień, konar w poprzek rzeczki. Jest. Jak na wystawie samiec pliszki górskiej. To jest ptak , na którego mogę patrzeć bez końca. Może i tak ale dziś czas kończył nam się szybciej niż zwykle. Po krótkiej naradzie decyzja – jedziemy do Widełek a potem rezerwat Zamczysko. Brakuje czyża i grubodzioba. Tak być nie może.

Rezerwat Zamczysko to piękne miejsce. Głównie buki, jawory i dęby w najlepszej znanej mi jakości. Ogromne, zdrowe drzewa oddalone od siebie na tyle, że można chodzić swobodnie i mieć dobry widok na to pełne mocy miejsce. Znajduje się tu starosłowiański, pogański rowokół świątyni na cześć bogini deszczu, mokrej pogody i burzy – Mokoszy. Mokosza ponoć rozbudzała w mężczyznach żądze ogromne a potem… zamieniał ich we włochate potwory. Niestety, nic więcej nie udało nam się usłyszeć ani zobaczyć. Nie było myszołowa, pszczołojada, czyża, i grubodzioba. Nic już nie mogliśmy z tym zrobić. Zapadał zmrok. Trzeba było zmykać.
Nasze ostatnie zadanie polegało na podjechaniu do pobliskiego boru sosnowego, na skraj młodnika. Cel – lelek. Ostatni raz widziałem tu lelki … 20 lat temu. Na szczęście inni ornitolodzy stwierdzali je nie aż tak dawno temu. Było już ciemno i zerwał się wiatr. Wreszcie przydała się latarka. Odnaleźliśmy drogę i wzdłuż młodnika, spokojnym krokiem szepcząc do siebie przemierzaliśmy las. Zerwały się kruki, to dość demoniczny widok w nocy. Po dłuższej chwili ciszy od jednej z sosen oderwał się charakterystyczny kształt. Wąskie skrzydła, chybotliwy lot – mamy lelka kozodoja. Polatał, przeleciał, zniknął. Więcej się nie pokazał. Szkoda, bo miałem ochotę na jego lot tokowy. Do dziś pamiętam jak się wystraszyłem gdy coś w nocy zaczęło mi klaskać jakby w środku ucha, bez ostrzeżenia. Tak pierwszy raz spotkałem się z lelkami tokującymi tu gdzie byłem dziś. Aby dopełnić misji postanowiliśmy wrócić do rezerwatu Cisów po puszczyka, puszczyka uralskiego i pod Daleszyce po włochatkę. Jeden z nas, Marcin, stwierdzał te gatunki dokładnie tu na tydzień przed Rajdem. Wróciliśmy. Wiało już bardzo mocno, niebo było smoliście czarne. Czuło się deszcz w powietrzu. 22:00. Mało czasu. Weszliśmy do wnętrza lasu. Cisza. Szum drzew. Pierwsze krople. Próby nawoływania „puszczykiem” nie dały efektu. Ural milczał jak grób. Jedynie zirytowana słonka zatoczyła nad nami dwie, trzy rundki. Nieplanowany gratis. Tymczasem rozpadało się. Było jasne, że sów dziś nie usłyszymy. Załoga do wozu! Zaczęło lać. 23:00 Jeszcze godzina. Szkoda czasu. Jeszcze może coś damy radę. Ale co? Zmęczenie, deszcz. Decyzja: dom. Wracamy. Ostatnie rozpaczliwe próby namawiania na Park Miejski w Kielcach po puszczyka, albo nad Belniankę po strumieniówkę. Chociaż jakieś pole i kuropatwa… bo przecież kuropatwy nie było! Nie. Noc, wiatr, deszcz, sen. Dom. Wracamy. Tak wracamy. To już koniec. Dominik rozwozi wszystkich. Każdy z głową pełną wrażeń idzie spać. Ja odwieziony do domu z adrenaliną ściekającą z kącików ust lezę w deszczu na „moje” łąki. Jest!. Mam cię kur… kuropatwo!.
Pobieżne rachunki mówią, że mamy 158 gatunków. Ostatecznie okazuje się, że 150 bo kilka obserwowaliśmy w pojedynkę. To jest nasz sukces. Urwany tłumik, moja zgubiona czapka z logo Rajdu. Minimalne straty. Zyski… Nigdy nie byliśmy ze sobą w terenie. W trakcie zbudowaliśmy dobry zespół. Pokonaliśmy ponad 400km. Widzieliśmy masy ptaków. Każdy coś nowego dla siebie. Byliśmy w pięknych miejscach. Pośmialiśmy się, zmęczyliśmy, zaśmierdli. Teraz zostaje tylko napisać relację….
I wygrać za rok.