Jesteś tym co jesz

W środku piekła szkolnych stołówek, tuż po starcie kampanii Ministerstwa Zdrowia „Jak działa zdrowy człowiek” i pośród przeróżnych mód na diety wegetariańskie, wegańskie i bezglutenowe i odchudzające, narasta we mnie frustracja i rozżalenie. Bo o ile za powyższymi zapewne stoją jakieś szczytne cele, o tyle kryją sie za nimi pewne ograniczenia. Czy będzie to teoria spiskowa, jeśli napiszę, że programy rządowe są tylko na pół gwizdka, bo rząd musi być grzeczny wobec lobby hipermarketów, firm farmaceutycznych i wielkich producentów żywności? Czy to nie dlatego wielkie prozdrowotne kampanie prowadzone są głównie bocznymi kanałami (z pominięciem mediów publicznych), a jeśli już pojawiają się w telewizji, to promują właśnie te molochy produkujące pseudożywność (jak kampania promująca picie mleka). Ja na przykład nie słyszałam „Pij mleko prosto od krowy”, a według mnie, poza mlekiem krótkoterminowym z tradycyjnych małych mleczarni, jest to jedyne słuszne mleko? Tymczasem właśnie wielkie molochy nazywają produkowane przez siebie długoterminowe mleko homogenizowane „wiejskim”, choć w smaku i strukturze wcale wiejskiego nie przypomina. A wszechobecny w Świętokrzyskim moloch piekarniczy, także, za przyzwoleniem wszelakich inspekcji nabija w butelkę konsumentów plakatami trąbiącymi, że jego pieczywo jest w 100% naturalne i przyciąga liściem kapusty, na którym to ponoć pieczony jest ich najnowszy wynalazek. Nie dajmy się nabierać na magiczne słowo zakwas. Prawdziwy stary piekarz nie zna tego słowa, bo do pieczenia chleba używa raczej kwasu. Zakwas to słowo potocznie stosowane przez konsumentów i nie ma w tym nic złego, dlatego piekarz-naciągacz (czy właściciela maszyny do wyrobu chleba od A do Z można jeszcze nazwać piekarzem?) nadużywa tego słowa, by przyciągnąć klienta. Prawdziwy piekarz robi kwas, ale też nie boi się drożdży. Piekarnicze drożdże to także dobre stworki, wzbogacające pieczywo w witaminy z grupy B. Grunt to także dobra mąka. A dobra mąka to mąka niestandaryzowana, z tradycyjnych młynów, które nie „wzbogacają” dobrodziejstwa zbóż o polepszacze (sic!). Tymczasem ze sklepików szkolnych całkiem wyeliminowano popularne drożdżówki. Owszem, drożdżówka nie powinna być podstawą diety dzieci, ale też drożdżówka z prawdziwej mąki, na prawdziwych drożdżach i z prawdziwym nadzieniem nie jest jakimś potworem. Szczerze przyznam, że nie wnikałam w szczegóły ustawy, ale gdy wyczytałam w jakimś z niej wyciągu, że chleb dla dzieci ma być tylko razowy, to mi się odechciało. Bo tym samym taka pani minister wyeliminowała ze szkolnej diety dzieci takie cuda jak chleb żytni kielecki, bodzentyński czy mąchocki – który byłby dla nich nieporównanie lepszy niż jakikolwiek chleb razowy z piekarni podszywających się pod tradycyjne. Nie zastrzegam sobie monopolu na wiedzę o tym, co jest dla naszego zdrowia dobre, a co jest złe, ale jeśli szykuje się narodowy program ochrony zdrowia, to zamiast płacić ogromne pieniądze agencjom marketingowym, należałoby zainwestować nieco w wiedzę. Może i coś z tej akcji wyniknie, ale skąd zwykły konsument ma wiedzieć o takim programie, jeśli przegapił jednorazową notkę prasową, a taki program ma toczyć się wyłącznie w Internecie (relacje z warsztatów dla wybrańców i fanpage na Facebook’u)? Jedynym jasnym punktem tej kampanii jest zaangażowanie (na jak długo?) mojego kulinarnego guru, maniaka lokalności i sezonowości w kuchni, wielbiciela prawdziwego jedzenia, Zbyszka Kmiecia, który już podczas warsztatów inaugurujących akcję wytknął uczestnikom nieuzasadniony strach przed masłem (podkreślam – masłem, nie wyrobami masłopodobnymi, które molochy nazywają sobie dowolnie masłem, choć nim nie są, lub są tylko w niewielkiej części, oczywiście także za cichym lub oficjalnym przyzwoleniem odpowiednich służb, bo albo owe służby nie zauważają problemu, albo wlepiają jakiś mandacik, gdy już media podadzą wykryty problem na tacy, a dla molocha taki mandacik to pikuś, i życie toczy się dalej). Dziwi mnie także paniczny strach pani minister przed solą i cukrem. Owszem, ich nadmiar bywa niezdrowy, ale w całej tej masie syfu (pardon le mot), którym zasypują nas międzynarodowe koncerny i wiele rodzimych producentów pseudożywności, sól i cukier stanowią najmniejszy, a nawet rzekłabym, niezauważalny problem. Ale czyż to nie oczywistość? Na przykładzie pani minister widać jednak, że nie. Ja sama soli się nie boję, choć posiłków nie przesalam, ale w upalny letni dzień lubię przysolić malinowemu pomidorowi grubymi ziarenkami z Kłodawy (od wizyty w tamtejszej kopalni jestem obrażona na sól himalajską, bo jest kosmicznie droga, a w Kłodawie też jest różowa sól, tylko jej nie wydobywają, bo jest bardziej szara i u nas by się nie przyjęła, mimo, że zawartością składników mineralnych nie ustępuje tej z Himalajów, a to i tak ma niewielkie znaczenie, bo przy ilości zjadanej przez nas soli, te składniki mineralne prawie wcale się nie liczą). No ale wracając do mojej „spiskowej teorii”, gdyby naszemu rządowi zależało na tym, byśmy się zdrowo odżywiali, zakazałby reklam żywności niezdrowej w mediach publicznych, nie odwlekałby w nieskończoność ustawy o sprzedaży przez rolników żywności przetworzonej w gospodarstwach (która i tak jest bublem) i nie gnębiłby producentów żywności ekologicznej nadmiernymi kontrolami i kontrolami kontroli i kontrolami kontroli kontroli i nie karałby ich mandatami za wielkość czcionki na etykiecie aż do wykończenia. Dlatego jak zwykle, o nasze zdrowie najlepiej zadbajmy sami.

http://sloikibabyjagi.pl/