Rozstrzelajmy pieska, zarżnijmy delfinka

Znów odzwierzęce refleksje spotkały się w mojej głowie, nie mogę się więc nimi z Państwem nie podzielić. Agencje doniosły, że w Kanadzie, pewien sympatyczny jegomość prowadzący firmę organizującą turystom wycieczki z psimi zaprzęgami, zmartwiony poolimpijskimi przestojami postanowił zmienić branżę. Saneczki sprzedał, a psy husky (w ilości stu) zapędził do wykopanego dołu, a następnie rozstrzelał (rannym, które próbowały wyczołgać się i uciec, metodycznie podrzynał gardła). Tak go ta robota, bidulka, umęczyła że zwrócił się do związków zawodowych by wywalczyły mu odszkodowanie za stres jakiego doświadczył (to nie było zwykłe rozstrzelanie, to trwało dwa dni – tłumaczył jego prawnik), związki przyznały mu rację i parę złotych otrzymał. Później jednak ktoś, kto w odróżnieniu od wszystkich wymienionych dotąd bohaterów tej historii miał mózg, zadzwonił do mediów, by nagłośniły sprawę.

A więc jest nagłośniona. I co z tego? Każdego roku agencje donoszą o regularnej, brutalnej rzezi dokonywanej przez idiotów nazywających siebie rybakami, mordujących pałkami (bo wtedy skóra lepiej schodzi) setki tysięcy fok (w tym roku rząd wydał licencję na dwieście tysięcy) na kanadyjskiej Północy, po to by idioci na całym Bożym świecie mogli odziać sobie spracowane rączęta, względnie wymuskane ciałka w coś, co będzie miło do nich się łasiło. Czy nagłaśnianie tej rzezi, najbardziej drastyczne filmy, cokolwiek zmieniają? A skąd. Przywykliśmy do tego. Taki jest świat. Ktoś musi cierpieć, żeby żyć mógł ktoś.

Kłopot w tym, że to myślenie oparte na błędnym założeniu. Równanie, które wciąż stosujemy i prezentujemy jako regułę, podczas gdy już dawno zmieniła się jedna z jego stron. Jestem w stanie zrozumieć Eskimosa, który musi zabić fokę, by dzięki jej tłuszczowi przeżyć zimę, dzięki jej skórze nie zamarznąć. Nie może go jednak w tym równaniu zastąpić grupa przedsiębiorców tłukących kasę na tym, że paniusie i panusiowie, którzy mają już tysiąc różnych kurtek, chcą zapewnić sobie stylizacyjny sukces przypinając do nich jeszcze futerko. Czym innym jest zabijanie zwierzęcia w uzasadnionej potrzebie przeżycia (są ludzie, którzy bez tego zamarzną, są ludzie, którzy muszą jeść mięso, taką mają konstrukcję, trudno), czym innym mordowanie dla przyjemności jaką daje poczucie, że wygląda się ładnie (albo że karp będzie smaczny, bo świeżo zabity). I bycie na tyle krótkowzrocznym (albo po prostu głupim), by nie widzieć że człowiek myślący w ten sposób (i na przykład noszący w warunkach europejskich naturalne futra) prawdopodobnie zasługuje na jedno miano: to sadysta.

Eskimos, który zabija fokę działa w odwiecznym (też niefajnym, ale taki jest ten skażony grzechem świat) kontekście. Wie, że musi ją szanować, że musi szanować foki w ogóle, są bowiem oboje częściami tego samego ekosystemu. Współczesny biznes robi wszystko by kreować w ludziach potrzeby a następnie zaspokojać je bez zawracania sobie głowy ustalaniem związków między moją zachcianką a jej skutkiem. Czasem dorobia się jeszcze do tego całą ideologię, na przykład kulturową. W Kanadzie mówi się, że polowanie na foki jest elementem tradycji tego kraju, w Japonii mówi się tak o konieczności mordowania wielorybów i delfinów.

Kto nie ma w domu Animal Planet i nie ogląda „Whale Wars”, niech wejdzie na stronę Sea Shepherd (seashepherd.org) i poczyta sobie o japońskich rybakach zaganiających hałasem delfiny (wszystkich znanych gatunków) do specjalnie zbudowanych zatok w Tajii, gdzie następnie zwierzęta te, które tak lubimy gdy bawią się z naszym dziećmi w akwarium, są brutalnie zarzynane (to zdjęcia dla ludzi o mocnych nerwach). Dlaczego jakoś nie łączą nam się w głowach te dwa fakty? Interesująco wyglądają opisy działalności japońskich morderców wielorybów, którzy na wielkich statkach – rzeźniach z napisem Research, pod szyldem badań naukowych, robią w bambuko całą społeczność międzynarodową, wybijając do nogi całe populacje tych cudownych stworów (nie zawracają sobie głowy, dysponują na przykład czymś w rodzjau wielkich odkurzaczy, którymi wciągają na statek wodę, mordują wszystko jak leci, a to czego nie potrzebują – na przykład małe delfiny – wypluwają martwe do morza). Bo panowie i panie z Kraju Kwitnącej Wiśni lubią mieć swoje przysmaki. To co robi Japonia światowemu ekosystemowi to regularna zbrodnia. Pytanie więc, czy człowiek który poświęcił wszystko temu, by popsuć życie mającym w nosie mnie i mój świat Japończyków, to eko-terrorysta, czy ktoś, kto również w moim imieniu działa w obronie koniecznej?

Zadaję sobie to pytanie kiedy oglądam przygody ekipy kapitana Watsona (albo śledzę je na stronie). Nie ukrywam – gorąco jej kibicuję. Unieruchamianie silników statków – rzeźni, wrzucanie na pokład śmierdzących substancji, wysyłanie petycji, próby odpędzania od łowisk, jasne nie są zgodne z dobrym obyczajem, ale przepraszam uprzejmie – jeśli złodziej włamuje mi się i bezczelnie kradnie wspólną własność (nawet jeśli złodziejstwo to usankcjonował jakiś rząd), nie będę szczególnie dbał o to czy z pewnością używam wobec niego kulturalnego języka i mam na sobie perfumy.

Nie dziwię wszystkim tym ludziom, którzy nie tylko wydają w sklepiku Pasterza Morskiego parę euro, ale kupują im statki i sprzęt, bo gdybym mógł sam bym im taki statek kupił. A gdybym miał zdrowie – sam bym się tam zaciągnął. Wykupiłbym też w prasie kampanię próbującą zawstydzić Kanadyjczyków i zaapelować do wszystkich, by jeśli to tylko możliwe omijali w turystycznych wyprawach miejsca rzezi fok i miejscowość Whistler gdzie psom husky urządza się rozstrzeliwania. I nigdy nie wsiadali do tamtejszych psich zaprzęgów (chyba że właściciel ma zaświadczenie jak je traktuje i jest sprawdzany).

Urządziłbym też serię spotkań i pogadał z tymi, co zaraz będą mi tłumaczyć, że przecież to tylko zwierzęta, które Bóg dał nam byśmy nad nimi panowali. Drodzy Bracia i Siostry – jest różnica między panowaniem a eksterminacją. Poza tym – Bóg objawia się w całym swoim stworzeniu, nie tylko w człowieku, również w roślinach i zwierzętach. Wszystko, co wyszło z ręki Boga należy do jasnej cholery szanować. Jasne, że gdy mam uratować człowieka i zwierzę, najpierw uratuję człowieka, jednak z doświadczenia wiem, że argument: „nie ma na biedne dzieci, a my dajemy na zwierzęta” podnoszą zwykle ci, którzy nie robią absolutnie nic dla nikogo, są mocni w gębie i wydaje im się, że to zbawia świat. Nie rozumieją jak potworne szkody robi ich wnukom i prawnukom przemysłowa hodowla zwierząt na wiener – schnitzle (a te hodowle odpowiadają za coraz większy procent emisji CO2). Nie starcza im horyznotu, by zrozumieć że zwierzęta to nie maskotki z kreskówek. I że w tym świecie nie ma darmowych obiadków – nadmierne umiłowanie futerek i schabowych skończy się powodziami i głodem trzy pokolenia później. I pomstowaniem na nas, dziadków, którzyśmy byli tak durni, że popsuliśmy tę Ziemię naszym dzieciom (to co, że durni, ale najedzeni, i w futerkach).

Zastanawiałem się długo, co tak moralnie mrożącego jest w zabijaniu zwierząt a la pan z Whistler i Japończycy – rzeźnicy, co mnie porusza w tym newsie o półgłowkach ciągających psa za samochodem. Niezależnie od tego czy zabija się człowieka czy zwierzę całe niebo krzyczy, gdy zabijający zabiera coś czego nie dał (życia), nie z konieczności, a z kaprysu, dla przyjemności, dla korzyści. Zabierać coś, czego się nie dało można tylko z bardzo ważnych przyczyn. A to co krzyczy tak głośno to chyba zderzenie (może być, że prymitywnej) ufności zwierzęcia, które pójdzie za tobą aż pod nóż, z człowiekiem, który dla kaprysu chce mu wyświadczyć zło. Gdy przyjmie się taką perspektywę widać, że ani śmierć człowieka (choć o zupełnie innym kosmicznym zdarzeniu), ani zwierzęcia nigdy nie jest czymś moralnie obojętnym.

Nie wiem dlaczego, tak rzadko słyszę o tym w moim Kościele. Dlaczego ten rodzaj myślenia zawłaszczyli różnoracy zieloni, którzy od tych co chcą bronić praw zwierząt zaraz wymagają też by mieli tak zwane lewicowe (w tym wydaniu: czytaj utopijne a czasem idące w poprzek już nie tylko moralności ale i zdrowemu rozsądkowi) przekonania. Czy ekologii naprawdę nie da się połączyć z czymś, co współczesny świat (też głupio) nazywa konserwatyzmem (choć ja już sam nie wiem czy jestem bardziej konserwatystą, czy też liberałem)?

PS. Jeszcze jeden trop teologiczno – ekologiczny. Gdy mój sympatyczny kolega, wybitny dziennikarz Faktów pisze w felietonie (tak donoszą w sieci), że przez tych głupich ekologów nie można w Polsce spokojnie pojeździć na nartach, ludzie nie mają na chleb, bo ci dywersanci bronią Tatr przed wyciągami, pomyślałem, że fundamentalnie się z nim nie zgadzam, bo uważam że pieniądze można próbować zarobić na tysiąc sposobów, niekoniecznie wyprzedając turystom złote świeczniki ze świątyni (a przyroda jest rodzajem danej nam świątyni, skarbu, który gdy wyprzedamy dla przyjemności mojego kolegi – nie zostanie nic dla przyszłych pokoleń). Jak sobie górale w tym pokoleniu rozjeżdżą te Tatry, to ich wnuki i tak nie bedą miały co jeść, bo nikt tam nie przyjedzie. Pomyśleć o przyrodzie jako o dziedzictwie, które trzeba przekazać dalej (coś podobnego mamy w wierze, choć oczywiście na innym poziomie) – ot, jak się okazuje, wyzwanie.

PS 2. Na blogu na religia.tv leżą dwa, świeżutkie, prawie zupełnie nie czytane teksty w których znajdziemy mnóstwo ironiczych i wesołych refleksji, oraz odpowiedź na pytanie dlaczego dzieci nie powinny chodzić do kościoła, dlaczego Jezus zostawił nam chleb, a nie owoce morza, oraz co zrobić, żeby zakrystianin nie oczyszczał nosa w komżę. Zapraszam serdecznie. Natychmiast!

Źródło: Szymon Hołownia, http://www.redakcja.newsweek.pl/Tekst/Polityka-Polska/542847,Rozstrzelajmy-pieska-zarznijmy-delfinka.html