Dress code czasów zagłady
Pomyliłem się ostatnio pisząc, że jako gatunek opracowaliśmy język, kod, którym staramy się ogłaszać Kosmosowi stan naszego ducha czy też Planety a czym tak naprawdę nikt nie jest zainteresowany. Twierdziłem, że nikt nie jest zainteresowany Kontaktem z tego powodu, żeśmy kod ten wyprodukowali wyłącznie do użytku wewnętrznego. I to być może tak bardzo jak to tylko możliwe stąd ciągle zawodzi każda próba porozumienia między cywilizacjami (ziemskimi i poza, zakładając, że są). Problemem trochę na marginesie jest „użytek wewnętrzny” to znaczy nasze intrapsychiczne bytowanie i nieustanne próby skomunikowania i pogodzenia rozmaitych odnóg tego, co ma stanowić według niektórych o naszej istocie i odmienności od reszty zwierzyńca.
Pomyliłem się bo jednak kod ma podstawowe znaczenie a sygnały wysyłane w Mrok, w ten domysł jakim jest adresat komunikatu (przez co sam komunikat jest mroczny i niedookreślony a nawet niekonkretnie wycelowany, żeby nie powiedzieć aplikowany światu na oślep) są dziś podstawą funkcjonowania świata. Tym kodem jednak nie jest kodeks prawny ale dress code. Szata nie zdobi człowieka, ona go konstytuuje wobec podstawowych problemów rzeczywistości.
Ubiór jest ważny dla naszego gatunku i nigdy nie przestał pełnić swojej zasadniczej funkcji to znaczy izolacyjnej, rezystencjalnej. Dawniej chronił nas przed ziąbem i dżdżem a dziś także, tyle że społecznym i emocjonalnym. Możliwe nawet, że egzystencjalnym, bo tak chyba można rozumieć tezę postawioną przez Katarzynę Grygę („Ekoterrorystom mówię nie. Bezmyślne zmuszanie ludzi do zmian w komunikacji jest nie do przyjęcia”, GW , 21.10.2017).
Przeciwstawienie wymogom kodowania się przy pomocy ubioru (aby inni nas poprawnie – zgodnie z naszym zamysłem – i adekwatnie do kontekstu mogli dekodować), wymogów ocalenia znanego nam świata przed całkowitą zagładą (a to znaczy przed zniszczeniem biologicznych podstaw naszego istnienia wraz z tym istnieniem) zmusza do refleksji, bo to nie może być tylko niepoważne, głupie, młodzieńcze. W tym sensie autorka mówi „stanowcze nie” komunikacji na temat katastrofy, w której bierzemy udział i której jesteśmy autorami. Tyle, że chyba nie wie, że to mówi.
Jeśli ubiór jest komunikatem o naszej tożsamości, przynależności społecznej a jednocześnie ten komunikat – dress code – pełni funkcję ochronną to tak naprawdę w drodze do pracy jadąc naszym hybrydowym powozem (jak by to chciała pani Katarzyna) mistyfikujemy się, kamuflujemy i odcinamy od tego co na zewnątrz. Nasz komunikat zostaje wysłany w sposób zakodowany do anonimowego odbiorcy przez co zwrot, który otrzymujemy jest także anonimowy i wystrzelony w kierunku zakodowanego hologramu a nie kodującego i rzeczywistej treści. I tak ma to chyba działać, żeby przypadkiem nikt nas nie trafił, nikt nie odgadł naszego lęku, który tak żeśmy sprawnie zakodowali. Cały ten system nas izoluje, odcina także od tego co przeczuwamy, kiedy bez kodu, wkładamy na siebie w ciemności wszystkie wspomnienia z całego życia, kiedy to ktoś nas karcił albo nagradzał, kiedyśmy światu czynili drobne psikusy. Ten system „dekodażu” gdzie każdy kolejny kod jest odpowiedzią na kod poprzedni, prowadzi do takiego konstruktu społecznego, w którym system sprzężeń zwrotnych nakręca spiralę interpretacji, nadinterpretacji, dezorientacji, dekonstrukcji i… destrukcji.
Trudno się dziwić i oczekiwać czegoś innego niż w przywołanym felietonie, gdy z każdego kanału wylewają się treści poświęcone celebrze konsumpcji. Potrawy mogą być coraz smaczniejsze i coraz bardziej wyrafinowane, domy coraz większe i ładniejsze, ludzie coraz bardziej powyginani i utalentowani, auta coraz bardziej jak pojazdy kosmiczne a zyski większe, większe, większe… Tej komunikacji pani Katarzyna nie mówi nie, czyli mówi „tak!”
Zysk i rozwój przekraczające wszelkie potrzeby są cielcem, który może i chce mieć każdy, choćby tylko na 292 kanale TV. Oszczędna komunikacja, prosty kod nie mogą się przydać w takich warunkach. Dobrowolne milczenie jak dobrowolna rezygnacja z nadmiaru dóbr na pewno nie pociągną tłumów. Na pewno nie tam gdzie ciągnie nas dobrobyt opowiedziany w telewizorze 60 cali.
Żyjemy w czasach zagłady i końca wszystkiego co znane. Faktycznie można się złościć i oburzać na próby nawoływania do zmiany nawyków i stylu życia, do porzucenia nadmiernej konsumpcji, spalania paliw, wyrzucania jedzenia, upraszczania życia w każdym jego przejawie. Szczególnie w takiej chwili. Niezgoda na podróż metrem w płaszczu z alpaki (?) z torebką z krokodyla w imię nawoływań do samoograniczania się dla dobra Planety jest zrozumiała i uzasadniona. „Ekonomia głupcze” to komunikat rzucony przez dziennikarkę z głęboką wiarą, że cisza i prawda byłyby kultywowane tylko w przypadku wysokiej opłacalności i tylko wtedy, gdyby się można było w nie przebrać i dobrze wypaść. Dress code czasów zagłady wymaga jednak czegoś bardziej spektakularnego. Czegoś czym uda się zakrzyczeć otaczającą rzeczywistość śmierci głodowej, wojen, bestialstwa, spalania ciał dawno wymarłych zwierząt w silnikach aut i wyniszczania systemu Ziemi w czasach niebywałego dobrobytu i nadprodukcji dóbr materialnych. Zaniechanie, odmowa i milczenie nie mogą tu konkurować o rolę wiodącego, społecznego paradygmatu.
Nie ma bowiem żadnej opłacalności w towarzyszeniu umierającemu. Kir i lament to przebrania na okazję, której wszyscy staramy się za wszelką cenę („Ekonomia głupcze”) uniknąć. Nikt też przecież nie będzie w żałobie jeździł do pracy ani cicho popłakiwał w metrze. Nie można temu odmówić estetycznego waloru ale jest całkowicie bezużyteczne tyle, że na miejscu.
Fot. Ł. Misiuna