Ćwiczenia z wznoszenia wałów
Jakub Bożek, Krytyka Polityczna: Kiedyś w „Dzikim Życiu” Jacek Bożek powiedział, że powódź w 1997 okazała się być powodzią propagandy betonowania, prostowania, tamowania.
Z drugiej strony w mainstreamowych mediach słyszymy o niezrealizowanych, i to z powodu interwencji ekologów, inwestycjach przeciwpowodziowych. Czy mógłby Pan powiedzieć, która ze stron ma rację – jeśli w ogóle da się o tym mówić w takich kategoriach – i jak to jest naprawdę z przygotowaniami do powodzi w Polsce?
Radosław Gawlik, Zieloni 2004, Eko-Unia: Prawda jest trochę bardziej skomplikowana. Ma rację Jacek Bożek, że wiele z tych działań zmierzających do prostowania rzek, regulacji koryt, likwidacji meandrów, obwałowywania (szczególnie terenów rolniczych i leśnych), wbrew zamiarom przyczyniają się do zwiększenia skutków powodzi i zwiększenia zagrożenia. Te inwestycje służą raczej wykonawcom i podwykonawcom, a nie ochronie przeciwpowodziowej i na to ekolodzy zwracają uwagę od lat. Z drugiej strony, przekonujemy się dzisiaj ponownie – 13 lat po wielkiej powodzi – że żadne zabezpieczenia nie będą w 100 proc. skuteczne. Żaden wał nie jest tak wysoki, żeby w końcu nie pokonała go woda. Minister środowiska, Andrzej Kraszewski w radiu TOK FM podawał przykład Niemiec i USA. Z każdą kolejną poważną powodzią podwyższali wały i robili doskonalsze zabezpieczenia; przychodziła następna powódź, woda się przelewała a straty były jeszcze większe. W końcu uznali, że nie tędy droga. No a nasi cały czas ćwiczą wznoszenie wałów…
Dr Janusz Żelazinski nazwał to błędnym kołem ochrony przeciwpowodziowej.
Dokładnie tak. Kolejnym problemem jest skansen myślowy. Rzeczywiście 50-60 lat temu myślano, że rzeki należy prostować i „użeglawniać”, zapory i stopnie wodne zapewnią tanią energię, a od czasu do czasu postawimy jakiś wał przeciwpowodziowy i będziemy bezpieczni. Już wiemy, że tak się nie da, nie tylko z powodu powodzi.
Nie wszyscy. Ciągle słyszymy o kolejnych wielkich projektach hydrotechnicznych jak np. „Program dla Odry 2006”, które chyba wpisują się w tę logikę rodem ze skansenu.
Jak najbardziej. Wie Pan, „Program dla Odry 2006” to była także moja osobista porażka: byłem przeciwny realizacji tego typowo technicznego programu. Może warto to rozwinąć i wytłumaczyć. Są środki techniczne i nietechniczne. Szczególnie ważne są te drugie. Są to głównie przepisy prawne, czyli np. planowanie przestrzenne ale też organizacja, prognozowanie i ostrzeganie. Po raz pierwszy, przy tej powodzi zaczęło się o tym mówić, bo w międzyczasie nabudowano domów na terenach zalewowych. Dobrym przykładem ( głupoty) na to jest, słynny już, Kozanów.
No właśnie, przecież powódź z 1997 najbardziej zniszczyła właśnie to osiedle, a mimo to ludzie ciągle się tam budowali.
No tak, urzędnicy na to zezwolili, obiecali ludziom wał, którego nie zbudowali, a nawet gdyby zbudowali to jest bardzo prawdopodobne, że nic by to nie dało. My twierdzimy, i mamy na to dowody, że wały tworzą pewna iluzję zabezpieczenia. Podobnie zapory. Przecież od paru dni dyskutuje się czy zapora we Włocławku wytrzyma napór wody. Wydaliśmy kupę forsy na zabezpieczenie, które właściwie służy temu, żeby w sposób niebezpieczny przepuścić wodę i ciągle wszyscy drżą co się stanie jak ta zapora nie wytrzyma.
Wróćmy do środków nietechnicznych. Ich kolejną zaletą jest cena. Są tanie, ale jakoś nikt tego nie zauważa, bo dla samorządowców i polityków bardziej efektywne jest przecięcie wstęgi na wale czy na zbiorniku. Odpowiednie prawo i planowanie schodzą na dalszy plan. Sądzę że ustawa o planowaniu przestrzennym i lokalne plany działania ludzi na wypadek powodzi są ważniejsze niż kolejne wały i zapory. To było w programie Banku Światowego z 1997 roku, myśmy taki program rozpoczęli, niestety po drodze skasowano ten komponent, a pieniądze na to przeznaczone poszły na wały i zbiorniki. Ale znam kilku ludzi jak np. Roman Konieczny z IMGW w Krakowie, którzy wykonują te plany i uzyskują świetne efekty: redukują w znacznym stopniu straty powodziowe podnosząc świadomość powodzi a czasem chronią życie i zdrowie ludzi. Podsumowując, z jednej strony mamy bezsensowne działania jak na przykład budowanie wałów na terenach rolniczych czy leśnych, co nie tylko nie stanowi zabezpieczenia, ale zwiększa ryzyko w dole rzeki (uważam, że to powinno być karane prawnie), a z drugiej strony cały czas zaniedbujemy tańsze i efektywniejsze działania nietechniczne. Istotą zmian w Niemczech czy w USA było – jak ładnie stwierdził Helmut Kohl – oddanie rzekom ich przestrzeni.
Z drugiej strony nie mogę też powiedzieć naiwnie, ze możemy się zupełnie pozbyć środków technicznych. Weszliśmy z budownictwem w miastach w doliny rzeczne i nie da się tego łatwo zmienić. Ale działania muszą realizować konkretne plany zwiększanie bezpieczeństwa przeciwpowodziowego. Muszą być też podporządkowane zwiększaniu retencji naturalnej i dolinowej: renaturyzacji rzek, rozbieraniu wałów na terenach rolniczych, poszerzaniu obwałowań, budowie polderów, zbiorników suchych, etc.
Dziwi mnie to tym bardziej, że już od paru lat działają u nas dwie dyrektywy unijne (Ramowa Dyrektywa Wodna i Dyrektywa Powodziowa). Jest spis dobrych praktyk, nie musimy ich wymyślać. Dlaczego ich nie wykorzystujemy?
Główny problem widzę w tym, że kwestia gospodarki wodnej jest dosyć nisko w hierarchii potrzeb społecznych i politycznych. Chyba że mamy klęskę i powódź. Żyjemy tym pół roku, rok a gdy mija szum medialny politycy sobie odpuszczają. Trzeba także zaznaczyć, że gospodarka wodna nigdy tak naprawdę nie została porządnie zreformowana. Prawo wodne jest niedoskonałe i niespójne zarówno z Ramową Dyrektywą Wodną jak i z Dyrektywą Powodziową. Na dodatek w Polsce nie mamy jednego gospodarza rzek. Jedne są podległe ministrowi środowiska a kolejne inne zarządom poszczególnych województw ( mieszanka zarządzających rządowo – samorządowa). A przecież powódź powstaje i na jednych i na drugich. Jak tu zarządzać gospodarką wodną skoro odpowiadają za nią – na różnych szczeblach – różni ludzie i każdy robi co uważa ?
Weźmy prosty przykład. Za działania po powodzi na tzw. rzekach rolniczych – niegdyś podległych Ministerstwu Rolnictwa, dziś marszałkom województw – odpowiadają Zarządy Melioracji i Urządzeń Wodnych. Dla nich „gospodarowanie rolniczymi zasobami rolnymi” oznacza prostowanie, betonowanie, zamianę rzek w pustynię wodną. Ministerstwo Środowiska nie ma w tej sprawie nic do gadania.
To ciekawe, że te absurdalne działania są finansowane często z pieniędzy unijnych z programów zrównoważonego rozwoju.
Byłem w komitecie monitorującym i zwracałem na to uwagę publicznie, ministrowi rolnictwa, premierowi na piśmie i nigdy nie otrzymałem na to odpowiedzi. W tym komitecie byli przedstawiciele Unii Europejskiej. No nie wiem, może czekają na kolejną Rospudę?
Zastanawiam się też jakie jest rzeczywiste podejście Unii Europejskiej do tych dyrektyw i do kwestii zintegrowanej gospodarki wodnej. Rok temu pojawił się raport WWF „Jaka przyszłość dla rzek w Unii”. Była to analiza gospodarki wodnej w różnych krajach europejskich. Tylko nieliczne zdobywały ocenę dobrą, większość w skali pięciopunktowej otrzymywała dwóję. Chyba nie tylko my zaniedbujemy nasze rzeki.
Ja mam wrażenie, że Unia nie jest wszechmocna, jest tam ograniczona liczba urzędników, którzy rozumieją gospodarkę wodną. Ci ludzie mają na głowie 27 państw i nie mają możliwości, nawet technicznych, takiej szybkiej reakcji. Interweniują tylko w przypadkach rażącego naruszenia prawa unijnego. Co do tych wskaźników, to pewne rzeczy, które się u nas cały czas robi byłyby nie do zaakceptowania w Niemczech czy Wielkiej Brytanii. Jak się pokazuje zdjęcia naszych uregulowanych rzek Niemcom to oni się łapią za głowę, a jak się jeszcze ich chce trochę podenerwować to można im powiedzieć, że to za ich pieniądze.
Wróćmy do polskiej polityki. Premier obiecuje pieniądze powodzianom na odbudowywanie i renowację tych domów, które pewnie za jakiś czas znowu zaleje woda. Zastanawiam się czy nie powinien ich wydać na co innego. Państwo mogłoby, na przykład, wykupić zalane grunty najbardziej dotknięte ryzykiem powodzi i uniemożliwić zabudowę. Czy ta propozycja wydaje się panu sensowna?
Jak najbardziej. Jedna z najsensowniejszych strategii ochrony przeciwpowodziowej jaką widziałem jest w Ontario w Kanadzie. System ten polega na tym, że konsekwentnie wyprowadza się ( wykupując) zabudowę poza teren zalewowy. W Polsce, jak i gdzie indziej odbudowywanie zalanych budynków jest bezsensu. Mogę się założyć, że będziemy mieć w przeciągu najbliższych 20 lat kolejną, jeszcze większą powódź. Nie możemy wspierać głupoty gmin i ludzi, którzy budują się na terenach zalewowych, bo to jest absurd. Następnym razem znowu ich zaleje.
Kontynuowanie rządowej strategii jest całkowicie błędne. Świadczy o tym przykład Amerykanów. W przeciwieństwie do Kanadyjczyków przyjęli oni strategię ubezpieczeń polegającą na tym, że ludzie zamieszkujący tereny zalewowe muszą się ubezpieczyć, ale państwo gwarantuje pomoc ubezpieczycielom( reasekuracja) w razie problemów z wypłacalnością. Tylko, że powodzie zaczęły przychodzić częściej i państwo z roku na rok dopłacało więcej do tych ubezpieczeń i okazywało się, że to był bardzo dobry biznes dla firm ubezpieczeniowych, natomiast gorszy dla państwa. Dziś Amerykanie wiedzą, że lepsza jest strategia wyprowadzania ludzi poza teren zalewowy oraz odpowiednie planowanie przestrzenne.
Czy widzi Pan szansę na zmianę obecnego dyskursu wokół polityki powodziowej? Czy można otworzyć dyskusję na rozwiązania zrównoważone i ekologiczne, czy też jesteśmy skazani na rozwiązania techniczne?
Myślę, że fala szumu medialnego mogłaby przynieść wiele pozytywnych rozwiązań. Coraz więcej ludzi, w tym dziennikarzy dostrzega absurd dotychczasowych działań. Wiele zależy od Ministerstwa Środowiska. Powiedziałem ministrowi na antenie radiowej, że ma niepowtarzalna szansę unowocześnienia polityki powodziowej. Wydaje mi się, że on zdaje sobie świetnie z tego sprawę, ale jednocześnie trzeba otwarcie powiedzieć, że będzie pod olbrzymim naciskiem całego lobby. Muszę jednak wyraźnie powtórzyć, że my, czyli organizacje ekologiczne, nie mówimy, że nie powinno się realizować środków technicznych, uważamy tylko, że powinno się je realizować sensownie.
Radosław Gawlik, wiceminister środowiska w rządzie Jerzego Buzka, założyciel Stowarzyszenia Ekologicznego Eko-Unia, członek Zielonych 2004.
Źródło: Jakub Bożek, http://www.krytykapolityczna.pl/Wywiady/GawlikCwiczeniazwznoszeniawalow/menuid-77.html